wtorek, 2 kwietnia 2013

Dobre rady


Bożena Dykiel reklamując jeden z magazynów dla gospodyń domowych mówiła „dobre rady zawsze w cenie”. W finansach osobistych obowiązuje taka sama prawda, tylko w smutnym wydaniu: dobre rady zawsze kosztują, gdy mówią do nas różnej maści doradcy finansowi, a często słono płacimy również za konsekwencje ich wysłuchania. Równie często jesteśmy wtedy… bezradni.

Ostatnio w Dzienniku Gazecie Prawnej pojawił się ciekawy artykuł autorstwa p. Jacka Uryniuka. Tekst dotyczy osób, które kupiły obligacje firmy Direct eServices, która z kolei papierów nie wykupiła zostawiając inwestorów z pustymi rękoma. Teraz oszukani uważają, że część odpowiedzialności za ich straty ponosi kancelaria Pyffel & Partners, która im taką inwestycje doradziła.

Case ma charakter głośnego klaksonu i czerwonego światła: każdy, bez względu na typ doradcy, z usług którego korzysta, powinien pamiętać, że na tym właśnie polega doradztwo, że zostawia ryzyko po naszej stronie… i nie ma nic do rzeczy, że na dodatek za to płacimy! Gdy idziemy do Open Finance, to możemy czuć, że jesteśmy na coś namawiani, ale doradca nazwie to inaczej – jesteśmy po prostu informowani. I nieważne jest jak wyglądało w rzeczywistości to informowanie (może jednak namawianie…?). Decyzję finansową podejmujemy sami i sami jesteśmy za nią odpowiedzialni. Czy to w przypadku wizyty w Open Finance, czy w przypadku porównywarek, które również po części doradzają, czy w przypadku doradcy/pośrednika nieruchomości – ewentualny problem w późniejszym okresie jest tylko i wyłącznie nasz. Łatwo to porównać do modelu psychoterapeutycznego. Psychoterapeuta może sprawiać wrażenie, że w którąś stronę nas popycha, a z innej strony zawraca, ale to nieprawda. Każdą decyzję życiową podejmujemy sami i sami jesteśmy za nią odpowiedzialni.

Jak więc podchodzić do inwestowania? Są dwie opcje. Jeśli chcemy pomnażać pieniądze sami, to musimy wierzyć w swoją wiedzę (a więc przede wszystkim ją mieć), wyczuwać intuicyjnie okazje i mieć sporo czasu. Jeśli nie mamy dużo ani czasu, ani wiedzy, ani intuicji – oddajmy majątek komuś, kto się na tym zna, ale jednocześnie biorąc opłatę i zarabiając na nas nie unika odpowiedzialności.

poniedziałek, 25 marca 2013

Natixis Global Retirement Index


Jedna z międzynarodowych firm zajmujących się asset management – Natixis Global, obwieściła światu, że Polska jest na 36 miejscu pod względem jakiegoś tam wymyślonego przez nich wskaźnika, który pokazuje jak dobrze będzie się nam żyło na emeryturze. Miejsc było 150. Czyli teoretycznie jest nieźle… Ale w praktyce… Jak to w praktyce.

Metodologia tego badania jest tak pokrętna, że w ogóle niewiarygodna. Mierzono cztery obszary (zdrowie, finanse, dobrobyt i jakość życia). Te obszary mierzono z kolei poprzez inne wskaźniki. Ale jak to całe mierzenie się odbywało, czym dokładnie, na jakich danych źródłowych, za jaki czas i jak standaryzowano – trudno się tego doszukać. Do tego autorzy badania nie mówią jasno, czy Natixis Global Retirement Index mierzy „teraz” czy pokazuje przewidywania na przyszłość, a jeśli tak, to w jakiej perspektywie. Każdy rozsądnie myślący Polak powinien raczej odrzucić taki wskaźnik. A już tym szybciej go powinien odrzucić, jeśli weźmie pod uwagę jak naprawdę, realnie wygląda życie polskich emerytów i jaki ewidentny bałagan panuje w naszym systemie emerytalnym.

Problem niestety jest taki, że jeden z dzienników pokazał ten indeks z tytułem „Polscy emeryci dość bezpieczni”, co jest… bardzo niebezpieczne. Mniej świadomym obywatelom, którzy nie poddadzą pod wątpliwość metodologii badania zamorskiej firmy Natixis Global z Bostonu, ani tego, że jego wynik dla Polski jakoś tak nijak przystaje do realiów, taki tytuł daje do zrozumienia, że wcale nie jest tak źle. Że nasza przyszłość nie wymaga, aby się na niej koncentrować, bo jest jakoś zabezpieczona. Takie tytuły mogą łatwo uśpić powoli budzącą się świadomość Polaków, że sami muszą zadbać o swoja emeryturę, bo nikt, a już na pewno żaden państwowy system emerytalny, tego nie zrobi.

Co ciekawe, teza, że „każdy jest odpowiedzialny za siebie, również w kwestii emerytury” nie wynika w żaden logiczny sposób z badania. Co prawda badanie w sposób bardzo tendencyjny pokazuje to na czym zależy firmie Natixis tzn. aby przyszli emeryci przekazali jej swoje pieniądze w zarządzanie. Ale – co bardzo zaskakujące w tej całej niewiarygodności – wspomniana teza jest ze wszech miar prawdziwa. I to właśnie przesłanie „emerytura – umiesz liczyć, licz na siebie” powinno się pokazywać Polakom, a nie pisać „Polscy emeryci dość bezpieczni”.

czwartek, 21 marca 2013

Dobrze wiedzieć co się ma


Czy kupując jednostki funduszu inwestycyjnego, zdajemy sobie dokładnie sprawę, co kupujemy? Niektórzy pewnie to wiedzą, ale większość początkujących inwestorów kieruje się ogólnikami i nieprecyzyjnymi informacjami, zasłyszanymi bądź przeczytanymi. Każdy wie mniej więcej, że fundusz agresywny to akcje, zrównoważony – taki pół na pół, obligacji – nie ma konieczności tłumaczenia, bezpieczny – nic nam się nie stanie itd. itp. Co to oznacza? Że już na samym początku nasza inwestycja opiera się na niewiedzy. A co dopiero później…? Jednostki są na naszym rachunku, ale zupełnie nie wiemy, co się z nimi dzieje na przestrzeni dłuższych okresów. Raz na jakiś czas dostajemy list z informacją, że wartość inwestycji spadła (lub wzrosła) o tyle to a tyle. Tych papierowych listów często nawet nie otwieramy… A nawet jeśli otwieramy, to na ogół jest już za późno, aby w jakikolwiek sposób reagować – sprzedać jednostki, dokupić je lub konwertować na inne. Inwestycja żyje swoim życiem i często dopiero przypadkiem dowiadujemy się rozczarowani, co się z naszymi pieniędzmi działo (wyparowały?).

Na rynku usług finansowych dostępne są jednak narzędzia, które pozwalają śledzić inwestycje dość szczegółowo. W ograniczonym zakresie robią to TFI. Mogę one pokazać zawartość całego danego funduszu, choć nie indywidualnie dla nas. Nie widzimy w takim przypadku np. wartości akcji, które posiadamy czy kwotowo wyrażonych prowizji pobranych przez instytucję. TFI funkcjonują w tym zakresie raczej pasywnie – na ogół przez stronę internetową, na którą trzeba wejść i poszukać specjalnego dokumentu. Dodatkowo trzeba też pamiętać, że w większości przypadków takie informacje są ujawniane raz na jakiś czas. Jeśli nie sprawdzamy tych informacji tuż po ich aktualizacji, często zdarzy się, że w danym momencie skład portfela jest już inny – informacja taka nie jest wiele warta.

Są też jednak też narzędzia, które pozwalają przeglądać skład portfela i jego najdrobniejsze detale na bieżąco. Jest tak np. w Money Makers. Money Makers oferuje usługę asset management, więc decyzje pozwalamy podejmować zarządzającym. Ale jednocześnie każdy klient jest traktowany indywidualnie. Ma swoje własne konto i w każdym dowolnym momencie może na nie zajrzeć. Tutaj nasza inwestycja jest dokładnie rozłożona na czynniki pierwsze - możemy ją zobaczyć. Wszystko widać jak na dłoni. Portfel jest pokazany absolutnie szczegółowo. Przykładowo, wchodząc w składową „akcje”, możemy dowiedzieć się, jakie dokładnie są to akcje i jakich spółek. Na rachunku widać też dokładnie opłaty, które płacimy Money Makersom za zarządzanie. Nie ma żadnych tajemnic. Usługa zapewniająca taką funkcjonalność jest dobra dla osób, które z jednej strony nie mają wystarczającej wiedzy i czasu, aby zarządzać inwestycjami samodzielnie, ale z drugiej chcą mieć nad nimi kontrolę na bieżąco – w wybranym dniu i o wybranej godzinie.

wtorek, 19 marca 2013

Wpływ palenia na wysokość emerytury


Czasem słyszy się tezę, że aby odkładać na emeryturę, trzeba mieć z czego. W domyśle: tylko bogaci mogą sobie pozwolić na oszczędzanie. Frazes ten często jest powtarzany bez zastanowienia...

Źródła dodatkowego dochodu na czas po 65 r. mogą być dwa: można być krezusem lub być konsekwentnym. Z opcji pierwszej chciałby skorzystać każdy, lecz nie każdy może. Z opcji drugiej może skorzystać każdy, lecz nie każdy chce. Opcja pierwsza jest bardzo trudna w realizacji, bo zależy od wielu czynników, na które nie mamy wpływu, podczas gdy opcja druga zależy właściwie tylko od jednego czynnika, który zresztą całkowicie kontrolujemy – od naszej wolnej woli.  Jeśli będziemy systematyczni i konsekwentni, nawet najdrobniejsze kwoty (przysłowiowa złotówka dziennie), dadzą nam porządne uzupełnienie emerytury. Jak to zrobić?


  1. Rzucić palenie. 13,5 zł za paczkę papierosów, z której zrezygnujemy 3 razy w tygodniu daje nam 162 zł miesięcznie. Pieniądze niewydane można w ramach przypominania sobie dziecięcych lat, najzwyczajniej w świecie wrzucić do specjalnie zakupionej skarbonki.
  2. Założyć specjalne konto, w którym przy płatności w sklepie drobne pieniądze są automatycznie przelewane na konto oszczędnościowe.
  3. Ustawić stałe zlecenie przelewu na konto oszczędnościowe bez względu na wysokość zarobków. Wartość przelewu nie musi być duża – ważne, żeby przelew był stały.
  4. Robić dziecku kanapki do szkoły zamiast codziennie wydawać mu kieszonkowe na słodkie bułki. Nie dość, że zadbamy o to, czy dziecko zdrowo je, to zaoszczędzone „kanapkowe” pieniądze możemy odłożyć, np. na studia czy dodatkowe kursy naszej pociechy.
  5. Warto też zacząć korzystać z porównywarek cen – nie tylko produktów, ale też usług. Różnice w cenach mogą być gigantyczne.
  6. Kupować na wyprzedażach.
  7. itd. itp. 

Metod może być tysiąc, a ich wachlarz bez problemu dopasujmy sobie sami, w zależności od trybu życia jaki prowadzimy. Po prostu za każdym razem, gdy mamy wydać jakieś pieniądze, niech odezwie się w nas wewnętrzny Szkot. Zadajmy sobie proste pytanie: czy mogę to zrobić taniej? Zaoszczędzoną różnicę, choćby najmniejszą, odkładajmy w ustalonej wcześniej formule oszczędzania (konto oszczędnościowe, skarbonka, specjalna przegródka w portfelu). Osoby potrzebujące pozytywnego wzmocnienia i motywacji marchewkowej mogą raz w miesiącu podzielić oszczędności na pół, z czego jedną połowę wydać na przyjemności. Druga zostaje w maszynie oszczędzającej. Przez kilka lat uzbiera się tyle, że będzie można zrobić z pieniędzmi coś konkretniejszego i zainwestować: kupić jednostki TFI czy wejść w asset management.

poniedziałek, 18 marca 2013

Co przeczuwają TFI


Ostatnio coraz więcej TFI się promuje. Czyżby zarządzający wraz z przebiśniegami i pierwszymi podmuchami wiosennego wiatru poczuli hossę? Otóż niekoniecznie. Stąd też uprasza się, aby klient, który widzi reklamę sugerującą, że zainwestowanie w fundusz to przedni pomysł, zrobił na sekundkę krok w tył, a następnie spojrzał z dystansu i na samą planowaną inwestycję, i na ogólną sytuację, w której wszyscy jesteśmy i na przeszłość (bo w przypadku zarządzających funduszami i aktywami „co było a nie jest jednak pisze się w rejestr”).

Gdyby wyjść z założenia, że zarządzający TFI idealnie odczytują przyszłe ruchy indeksów giełdowych, pewnie nie wydarzyłyby się dramatyczne spadki wartości jednostek w latach 2007-2008, lub nie tak głębokie. Mądrze przewidujący stratedzy byliby w stanie wyczuć dołującą wkrótce giełdę i odpowiednio wcześniej zmieniliby zawartości swoich portfeli. Dobrze byłoby, żeby jednocześnie głośno powiedzieli wtedy swoim klientom, że czerwień wyleje się na parkiety, aby ci ostatni mogli umorzyć swoje jednostki funduszy akcyjnych. Ale to już byłoby anielskie zachowanie, którego trudno oczekiwać po instytucjach finansowych, a już na pewno nie w sytuacji, gdy idą chude lata i trzeba jak najdłużej klienta, z którego się żyje, utrzymać. Niestety, spadki wartości jednostek TFI się wydarzyły, a to oznacza, że kilka lat temu założenie o trafności przewidywań zarządzających było błędne. A skoro raz było błędne, to może być błędne po raz drugi, czyli np. teraz i w obecnych warunkach. Dlatego zamiast poddawać się reklamowym czarom TFI lepiej poczytać makroekonomiczne prognozy samemu, zorientować się gruntownie co do perspektyw światowej gospodarki. Może się okazać, że optymistyczne bajania TFI łatwo poddać pod wątpliwość.

Do tego warto zastanowić się trochę jakie motywy mogą przyświecać  bajaniu TFI i zwrócić uwagę w jakim momencie jesteśmy. Jesteśmy po serii obniżek stóp procentowych, które są na minimalnym historycznym poziomie. Abstrahując od skuteczności takich działań na rozruszanie gospodarki, zapewnione mamy dwie rzeczy: korzystniejsze kredyty i gorsze oprocentowanie lokat. Lokaty przestają się one opłacać, więc cała rzesza dotychczas oszczędzających w ten sposób, nie będzie miała gdzie ulokować swoich pieniędzy. Zostaną z gotówką w rękach. I właśnie bardziej tę gotówkę niż wiosenną hossę, czują zarządzający.

czwartek, 7 marca 2013

Krótki cytat o podejmowaniu decyzji inwestycyjnych

Dziś Piotr Rogowski z Money Makers napisał w Parkiecie (str. 02) coś ciekawego:  inwestorzy często nie zdają sobie sprawy, że na rynku akcji, kiedy zaczyna być głośniej o idącej hossie, to jest prawdopodobne, że zbliża się dołowanie kursów. A gdy słychać skrajnie pesymistyczne głosy analityków, to znaczy, że można spodziewać się rosnących kursów. Do przemyślenia i ku pamięci.

Dobra przyszłość tylko we własnych butach

Zbliża się kolejna wielka fala dyskusji o OFE, na której z sukcesem, jako jedyni popłyną dziennikarze. Znów będą mieli mnóstwo wątków do zreferowania i opinii do zacytowania, co pozwoli im wypracować porządną wierszówkę. Reszta będzie wielkim chaosem.

O wątkach nowej fali na razie wiadomo niewiele, choć wiadomo, że prócz starych tematów mamy przerażający nowy: ZUS ma przejmować nasze pieniądze zarządzane przez OFE, na kilka lub kilkanaście lat przed naszym odejściem na emeryturę. A z zabranych z OFE naszych pieniędzy ma wypłacać emerytury bieżące.

Tak… Jeśli weszlibyśmy w buty Ministerstwa Finansów, takie rozwiązanie pewnie w jakiś sposób byłoby dla nas naturalne, być może sami byśmy na nie wpadli i nie mając żadnego innego, chcieli zrealizować. Naszym szczęściem jest jednak, że w żadne cudze buty nie musimy wchodzić, ponieważ mamy swoje własne, a jak wiadomo, tylko w swoich własnych butach człowiek czuje się najlepiej. OFE, pomimo wszystkich zastrzeżeń, są własnymi butami: odkładamy na siebie i w instytucji, którą sami wybieramy. A teraz nagle OFE ma być częścią, czegoś, czego zaprzeczeniem miało być z zasady, czyli systemu repartycyjnego, w którym – jeśli na to realnie spojrzeć – na dany wybrany moment nie mamy nic. Czy rzeczywiście nie wystarczy I filar, w którym nasze własne pieniądze przestają być nasze, a ZUS bez pardonu bierze je dla innych. Wystarczy, naprawdę stanowczo wystarczy. Każdy z nas ma prawo mieć przynajmniej częściowe poczucie, że odkładane pieniądze należą tylko i wyłącznie do niego i że dzięki nim będzie mieć taką przyszłość, jaką chce. To dla każdego człowieka bardzo ważne – mieć świadomość własności pieniędzy na przyszłość to mieć poczucie kontroli nad tą przyszłością. Państwo z szacunku do obywateli i ich wolności, powinno na taką możliwość nie tylko pozwolić, ale wręcz ją wzmacniać i promować.

Bo trzeba też spojrzeć na tę kwestię szerzej – tylko swoboda w zakresie zabezpieczania przyszłości nauczy Polaków dbać o swoje finanse, planować je i odpowiedzialnie nimi zarządzać.

wtorek, 5 marca 2013

Filar powinien być prosty


Komisja Nadzoru Finansowego podała, że w 2012 r. Polacy założyli dokładnie 504 072 kont IKZE oraz 69 941 kont IKE. Jest to news niedobry w ujęciu ogólnym, bo świadczy o tym, że jesteśmy pasywni w dbaniu o własne pieniądze i swoją przyszłość. I jednocześnie jest to news tragiczny – dla specjalistów, którzy majstrowali przy tych rozwiązaniach z nadzieją, że zachęcą i ułatwią Polakom oszczędzanie.

No właśnie… Być może właśnie to majstrowanie jest źródłem absolutnej porażki. Bo prawda jest chyba taka, że bez względu na to, jak bardzo nie byłyby zachwalane i IKE i IKZE, są to produkty, które w oczach zwykłych Polaków nie mają żadnych szans, gdyż są po prostu zbyt trudne. I naprawdę nie chodzi tutaj wyłącznie o osoby, którym brak wykształcenia lub które są zbyt leniwe. Chodzi też o ludzi świadomych, którzy mogą sobie pozwolić na odkładanie kilku groszy miesięcznie i chętnie biorą sprawy w swoje ręce – także w zakresie zabezpieczenia swojej przyszłości. Chodzi o wszystkich, którzy nie mają czasu na rozważanie skomplikowanych konstrukcji, zawierających tysiące warunków i szczegółów, a już tym bardziej karkołomnego porównywania tego rodzaju potworków finansowych. W przypadku III filara niby mamy prostą rzecz – sposób na samodzielne oszczędzanie na przyszłość. Ale już drugi rzut oka wszystko i totalnie komplikuje. Po pierwsze, po co są aż dwa narzędzia? Dlaczego w jednym zmniejsza się podstawę opodatkowania? W którym dokładnie? Jaki to ma sens, że teraz odpisujemy od podstawy opodatkowania, a potem gdy wypłacamy, musimy coś zapłacić? A może nie musimy nic płacić? Dlaczego nie możemy wypłacić przed pewnym wiekiem, bo inaczej grozi nam podatek? Przed jakim wiekiem i ile wynosi ten podatek? Dlaczego maksymalnie możemy wpłacić 150% wynagrodzenia? O jakie wynagrodzenie chodzi? O co chodzi z tym, że można wpłacić 4% pensji ale nie więcej niż 30-krotność tej pensji? O jakie pensje chodzi – brutto czy netto, roczne czy miesięczne? Dlaczego jest jakaś górna granica wpłat? Ile wynosi ona w IKE a ile w IKZE? Gdzie można otworzyć IKZE? A gdzie IKE? W co właściwie mogą być inwestowane i jak zainwestowane pieniądze w obu przypadkach? Tak, można o tym wszystkim pisać w gazetach, w Internecie itd. i upowszechniać teorię. Ale gdy przyjdzie moment decyzji i realnego działania – większość osób nie będzie chciała się zaangażować.

A może wystarczyłoby powiedzieć Polakom: jest jeden obowiązek – trzeba samodzielnie oszczędzać, resztę zostawić ich swobodnemu wyborowi, tak, aby mogli sami decydować w jakie produkty, w jakich instytucjach, z jakim poziomem ryzyka chcą oszczędzać i inwestować…?

Filar – tym bardziej III filar – powinien z definicji być prosty.

piątek, 1 marca 2013

Rekomendacja E

Od czasów wybuchu kryzysu, upadku Lehman Brothers i ratowania przez rządy wielkich machin obracających kapitałem naiwnych, wszystko jest niby inne, lepiej nadzorowane, uregulowane i bezpieczniejsze. W Polsce, tak jak i w innych krajach, na celowniku są banki. Raz w lewo, raz w prawo zmieniane są przepisy, a na potęgę wydaje się słynne rekomendacje oznaczone wielkimi literami alfabetu. Teraz na tapecie mamy rekomendację T i kuriozalną sytuację, w której Komisja Nadzoru Finansowego łagodzi zasady przyznawania kredytów wbrew opinii jej szefów i pomimo że zaostrzała je właściwie przed chwilą, bo w 2010 r. Niby teraz chodzi o to, aby pobudzić konsumpcję kiedy gospodarka zwalnia. Pośrednio na pewno tak. Im więcej ludzie będą mogli pożyczyć, tym więcej wydadzą. Jeszcze bardziej pośrednio chodzi jednak o to, aby zabrać klientów parabankom, a żeby zarobić mogły banki zwykłe. Te drugie dają lepsze oprocentowanie, są bezpieczniejsze, powiedzmy więc, że można ulec ich lobbingowi i będzie to dobre dla klientów.

Zmiany rekomendacji potwierdzają, że trudno znaleźć w regulowaniu rynku złoty środek. Warto przy tym cofnąć się kilka lat i przypomnieć sobie, że wcześniej, gdy zaostrzano przepisy o warunkach udzielania kredytów, robiono to, bo ludzie pożyczali bez opamiętania, nie rozumiejąc do końca z jakim produktem finansowym mają do czynienia. Czy od tamtej pory aż tak wiele się zmieniło? Chyba nie aż tak wiele. Nadzór musi istnieć, jest bardzo potrzebny, ale operowanie mechanizmem rekomendacyjnym nie załatwi jednej, bardzo podstawowej sprawy. Rekomendacja? Edukacja! Kredyty konsumpcyjne są kuszące i łatwo ulec magii dostatniego życia na kredyt, tymczasem nikt nie pokazuje Polakom, jak się z takim narzędziem obchodzić. Przydałby się duży program edukacyjny, skierowany do osób, które takie kredyty najczęściej biorą. Wiadomo, że takiego zadania nie wezmą na siebie banki – nie będą podcinać gałęzi, na której siedzą. Więc w amoku wydawania i zmieniania swoich zaleceń zastanowić mógłby się nad tym polski nadzór. Najlepiej wespół z NBP.

czwartek, 28 lutego 2013

Opóźniony zapłon w oszczędzaniu

Tytuł z pierwszej strony Rzeczpospolitej z 26 lutego: Kryzysowe oszczędzanie. Podtytuł: Mimo wyraźnego spowolnienia gospodarczego oszczędności Polaków gwałtownie rosły. Zastanowić się warto nad jednym słowem… a mianowicie warto się przyjrzeć słowu mimo. Dlaczego? Bo sugeruje ono jakiś wielki wyczyn: sukces, choć trzeba było pokonać przeszkody, zwycięstwo, choć nie było łatwo. Tymczasem – jeśli nad tym się niżej pochylić – wzrost oszczędności Polaków w kryzysie jest dowodem na coś smutnego: że Polak w finansach, tak jak i na innych polach swojej działalności, jest mądry po szkodzie, reaguje zawsze z lekkim opóźnieniem. Okazuje się, że oszczędzamy dopiero ze strachu i wtedy, gdy tak naprawdę zaczyna nam się powodzić troszkę gorzej lub istnieje spore ryzyko, że tak właśnie będzie. Jest na pewno niejeden Polak, który decyduje się na odkładanie dopiero wtedy, gdy  pracodawca z powodu złej sytuacji obcina mu pensję. Zakłada, że skoro zaczęło być  źle, to za chwilę może być  jeszcze gorzej. Budżet, który ma do dyspozycji taka osoba, zostaje więc przycięty z dwóch stron: ubytek pensji z jednej strony, a zablokowane kwoty przeznaczone na oszczędności z drugiej. W ten sposób w skali całej gospodarki wydatki na konsumpcję w gorszych czasach spadają dużo bardziej niż wynikałoby to tylko ze spadku wynagrodzeń. A sytuacja mogłaby być zgoła inna … Bo Kowalski nie ma wpływu na to, że szef obcina mu pensję, ale ma całkowity wpływ na swój własny portfel. Mógłby w ramach zarządzania tym portfelem nie mrozić swoich pieniędzy w oszczędnościach. Mógłby – gdyby tylko oszczędzał wcześniej – wtedy, kiedy szef dawał mu podwyżkę. Dobrze byłoby, gdybyśmy byli mądrzy nie przed szkodą, nie po szkodzie, ale w tym właściwym momencie.

środa, 20 lutego 2013

Bardzo zależna niezależność


Wydaje się, że świadomość jak działają poszczególne instytucje finansowe oraz jakie podstawowe haczyki mają ich produkty, jest wśród Polaków coraz większa. Oczywiście nadal wiele osób bez zastanowienia zgadza się na drogie konto walutowe, aby tylko uzyskać wyższe niż bez tego konta oprocentowanie lokaty lub w ciemno kupuje jako inwestycję ubezpieczeniowy fundusz kapitałowy, który polecono mu w OFE. Bezrefleksyjne inwestowanie nadal niestety się zdarza. Ale z drugiej strony, szczególnie teraz, kiedy każdy bardzo szanuje każdą złotówkę oszczędności, coraz więcej osób sprawdza szczegóły, zadaje dodatkowe pytania. To bardzo dobrze. Tak samo jak dobre jest to, że powstają specjalne narzędzia i usługi, które ułatwiają analizy i porównania.

No właśnie. Każdy, kto jest spokojny, bo sprawdził usługę lub produkt finansowy w porównywarce lub u niezależnego doradcy i wybrał najlepsze podpowiedziane rozwiązanie, powinien natychmiast swoje błogie zadowolenie przerwać.

Dlaczego? Z  kilku powodów.
Pierwszy jest taki, że należy mieć świadomość, że doradcy i porównywarki sprzedają produkty tylko tych instytucji, z którymi się „dogadały”. Trzeba więc sprawdzać, z iloma współpracuje ten pośrednik/ta porównywarka, której chcemy zaufać. Może się okazać, że na rynku są produkty dużo lepsze dla nas, ale po prostu nie zostały wzięte pod uwagę. Nie wybraliśmy więc opcji najlepszej.

I druga sprawa. Porównywarki i pośrednicy pozwalają wybrać opcję najlepszą, to fakt. Ale najlepszą dla… nich. Jeśli już zasiądziemy w  wygodnym fotelu u doradcy lub przed ekranem komputera i uradujemy się zapewnieniem „doradzamy/porównujemy bezpłatnie”, zadajmy sobie od razu pytanie: nie zarabiacie na mnie, więc na czym zarabiacie? Otóż instytucje takie zarabiają na prowizjach otrzymywanych od instytucji finansowych. Stąd tylko jeden krok do konstatacji – bardzo słusznej zresztą – że doradca/porównywarka zasugeruje nam zakup tego produktu, na którym zarabia najwięcej. I ten produkt nam wciśnie. Tutaj wybraliśmy opcję najlepszą – tylko niestety raczej nie dla siebie.

Koniec końców okazuje się, że nawet instytucje, które tak dumnie obnoszą się ze swoją „niezależnością” i obiecują „obiektywizm”, trzeba oglądać przez lupę.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Tyle wiemy o sobie ile nas sprawdzono w Money Makres

Myślimy o inwestowaniu i szukamy możliwości. Szukając trafiamy w gąszcz, istną dżunglę tysiąca produktów. Na ogół nie mamy zielonego pojęcia, który tak naprawdę mógłby ewentualnie być dla nas. Oczywiście, większość osób intuicyjnie czuje, że kocha ryzyko lub się go boi. Ale prawda jest taka, że trudno ocenić samego siebie i często, gdy zaczynamy drążyć, okazuje się, że jesteśmy innymi ludźmi niż nam się wydawało. „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”. Jest sposób inwestowania, który ten psychologiczny paradoks bierze pod uwagę – Money Makers.

U Money Makresów, zanim powierzamy im jakiekolwiek pieniądze, przechodzimy test – porządny, rozbudowany, dobrze skonstruowany metodologicznie, pozwalający wyeliminować efekt, zgodnie z którym podczas badań uczestnikom zdarza się odpowiadać tak, jak chcieliby siebie widzieć, nie tak jest naprawdę. Ten test Money Makers zawiera aż 26 pytań, więc pozwala dość dobrze poznać zarządzającym kim jesteśmy i jaką mamy osobowość inwestycyjną. Pytania ujawniają wiele rzeczy, m.in. to, jak duże ryzyko chcemy mieć w naszych inwestycjach. Jednocześnie każdemu typowi osobowości przypisana jest strategia. Jest to strategia rekomendowana przez Makersów, najlepiej odpowiadająca naszej osobowości inwestycyjnej. Ale nie ma żadnego obowiązku, aby się na tę rekomendowaną strategię decydować, bo ostateczna decyzja zawsze należy do inwestora. Money Makersom, co w sumie dość dobre, zależy jednak na tym, żeby decyzja o zamianie strategii rekomendowanej na inną była podjęta mądrze. Wg Money Makers inwestor musi mieć  świadomość , że odchodząc od strategii rekomendowanej wchodzi w poziom ryzyka i potencjalny zysk inny niż określony dla niego i że może to przynieść rezultaty inne niż się spodziewał. Dopiero potem, po uzyskaniu informacji o naszej osobowości inwestycyjnej przekazuje się pieniądze do inwestowania.

Jeśli przyjrzymy się rynkowi usług finansowych, w tym przede wszystkim inwestycyjnych, to okazuje się, że wszyscy chcą coś sprzedać, wcisnąć mówiąc, że jest to do nas idealnie dobrane. Ale jak może to być prawda, skoro nikt nie spytał nas najpierw, czego naprawdę potrzebujemy? W Money Makres mają trochę inne podejście, więc szansa, że dostaniemy coś naprawdę dopasowanego do nas jest większa.

wtorek, 12 lutego 2013

UFK vs wolność wyjścia z inwestycji

Rzeczpospolita na swoich ekonomicznych stronach zamieściła ostatnio tekst dotyczący Ubezpieczeniowych Funduszy Kapitałowych – w Polsce jest już 5 mln osób, które takie fundusze posiadają. Biorąc pod uwagę konstrukcję tych produktów jest to liczba szokująco wręcz wysoka.

Wśród wielu negatywnych cech UFK, najbardziej rażąca jest chyba ta związana z pierwszym okresem trwania umowy. Dokładniej chodzi o niemożność wycofania się w tym czasie z inwestycji / ubezpieczenia bez ponoszenia bardzo poważnych kosztów. Szczegółowe warunki umów UFK w różnych instytucjach są oczywiście różne, ale generalnie negatywny standard jest powszechny: wycofując się z UFK traci się bardzo dużą część już zapłaconych, przekazanych instytucji pieniędzy. W przypadku niektórych instytucji za wycofanie się w pierwszych latach grozi kara utraty wszystkich zapłaconych składek! Tymczasem, jeśli się nad tym głębiej zastanowić,  z punktu widzenia klienta nie ma żadnego logicznego i wiarygodnego wytłumaczenia, aby cena wycofania się z inwestycji musiałaby być tak skandalicznie wysoka. Co więcej, nie ma żadnego logicznego i wiarygodnego wytłumaczenia, dlaczego klient miałby ponosić jakąkolwiek, najmniejszą choćby cenę za wycofanie się z inwestycji.

Twórcy i sprzedawcy UFK twierdzą (do niedawna można było czytać takie wypowiedzi), że kary za wycofanie się z umów służą zdyscyplinowaniu klientów, aby dokonywali systematycznych wpłat i byli konsekwentni w oszczędzaniu. Idea jest pozornie piękna i bardzo szlachetna ze strony instytucji finansowych, ale… tylko pozornie. W gruncie rzeczy postępowanie oferujących UFK jest ograniczeniem wolności klienta i jego prawa do swobodnego korzystania z własnych pieniędzy! A trzeba po stokroć podkreślić, że każdy inwestor powinien mieć prawo do podjęcia decyzji o zakończeniu inwestycji w dowolnym momencie,  kiedy mu się żywnie podoba. I to bez żadnych opłat. Taka możliwość powinna obowiązywać powszechnie, tym bardziej, że dobre standardy są dostępne na rynku usług finansowych; świadczą o tym przykłady m.in. ofert asset management czy funduszy inwestycyjnych, które takie podejście mają.

Ubezpieczeniowe Fundusze Kapitałowe niewiele mają wspólnego z ubezpieczeniami, są de facto formą inwestycji. Zanim jednak się na taką inwestycje zdecydujemy, zastanówmy się, czy nie lepiej inwestować gdzie indziej: tam, gdzie mamy zapewnione porównywalne lub lepsze wyniki inwestycyjne, a przede wszystkim tam, gdzie szanowana jest nasza wolność, a pieniądze nie są nam ta jak w UFK bez uzasadnienia zabierane.

piątek, 8 lutego 2013

Renta hipoteczna

Odwrócona hipoteka, renta dożywotnia… Usługom, które kryją się pod tymi terminami, nadal brak ram prawnych. Bez względu jednak na to, jak długo będzie trwać tworzenie i porządkowanie tych ram, oraz jak wiele energii temu procesowi zostanie poświęcone, warto zastanowić się czy w ogóle uwzględnianie takiej możliwości na lata emerytury ma sens.

W dużym skrócie i bez wnikania w szczegóły: usługi odwróconej hipoteki czy renty dożywotniej są przeznaczone dla osób starszych, a polegają na tym, że bank czy inna instytucja finansowa zobowiązują się do wypłacania seniorowi co miesiąc określonych kwoty pieniędzy, w zamian za co senior, w momencie swojej śmierci, przekazuje bankowi (lub innej instytucji) swoje mieszkanie lub dom. Pomysł jest prosty i na pierwszy rzut oka dobry. Wizja dodatkowych kilkuset zł miesięcznie może być kusząca zarówno dla niejednego emeryta obecnego, jak i dla niejednego emeryta przyszłego. Emeryt przyszły jest jednak w tej dobrej sytuacji, że do emerytury ma trochę czasu i odwróconej hipoteki może i powinien starać się uniknąć.

Dlaczego? Trzeba wiedzieć, że zgodnie w wyliczeniami, jako seniorzy związani umową o dożywotnią rentę, otrzymamy w wypłatach tylko kilkadziesiąt procent wartości naszej nieruchomości (wg danych udostępnionych Fundusz Hipoteczny Dom firmie Home Broker ok. 30-35%). To bardzo mało. Okazuje się więc, że 2/3 naszego mieszkania bankowi oddajemy za darmo! Trudno nazwać to inaczej niż nierozsądnym marnotrawstwem i wyrzucaniem swojej własności w błoto. Co jednak z potrzebą kilkuset dodatkowych złotych w okresie emerytury? Tę kwestię można rozwiązać bardzo prosto. Te same pieniądze, które dałaby nam odwrócona hipoteka, można po prostu zabezpieczyć sobie z innego źródła. Wystarczy odpowiednio wcześnie zacząć oszczędzać, a jeszcze lepiej inwestować wybierając lokaty czy obligacje, a w przypadku TFI czy asset management decydując się na bezpieczne strategie.

Warto też zastanowić się nad inną kwestią – dla wielu osób pewnie podstawową. Czy traktujemy nasze mieszkanie jako cztery ściany? Czy może jest to bardziej „nasz dom w mieszkaniu”? Jeśli to drugie, to czy potrafimy wyobrazić sobie, że nie zostawiamy mieszkania dzieciom? Ten niepoliczalny, emocjonalny czynnik tym bardziej przekonuje, żeby zamiast z renty dożywotniej czy odwróconej hipoteki pieniądze na emeryturę wziąć z oszczędności i inwestycji rozpoczętych dużo wcześniej.

czwartek, 7 lutego 2013

Akcje - jeśli nie teraz to kiedy?

Każdemu, kto dba o swój portfel i uważnie przygląda się możliwościom sensownego ulokowania własnych pieniędzy, prędzej czy później do głowy przychodzą akcje. Na ogół dzieje się to w momencie złym, bardzo złym lub nawet w najgorszym możliwym. Dlaczego?

Niewiele osób - oprócz oczywiście profesjonalistów - ma czas, aby głęboko i gruntownie analizować powiązane ze sobą światowe rynki kapitałowe, badać czynniki makroekonomiczne w kraju i za granicą czy z pełną starannością szacować ryzyko inwestycji w konkretne akcje na bazie analizy technicznej czy fundamentalnej. Większość z nas żyje innymi sprawami – pracą, którą wykonujemy czy życiem rodzinnym. Przy takim trybie życia decyzje o inwestycjach giełdowych podejmujemy nie na bazie czystych faktów, ale na bazie „przetrawionych faktów”, podawanych np. przez media. Czego dotyczą „przetrawione fakty”? Na przykład analizy stóp zwrotu z konkretnych akcji. Tak, informacja o ponadprzeciętnym zysku z papierów spółki X jest dobra, ale nie jest to w żaden sposób informacja dla nas! Jest to jedynie stwierdzenie faktu, że komuś udało się nieźle zarobić. W żaden sposób nie powinniśmy automatycznie traktować tego jako impuls do działania. Odwrotnie – do głębokiej refleksji skąd się wziął tak duży zarobek? I warto zdać sobie sprawę, że duże zyski biorą się z  tego, że teraz bardzo drogo, ale ktoś kupował, gdy rynek był bardzo nisko! I tu dopiero można znaleźć impuls do działania, choćby na teraz. Dobrego zysku z inwestycji w akcje nikt nigdy zagwarantować nie może (a jeśli to robi, to jest oszustem), ale przy obecnej sytuacji na giełdzie i jednoczesnym spełnieniu kilku warunków, lepsze okoliczności do zainwestowania w akcje mogą się przez długie lata nie trafić. O jakich warunkach potencjalnie dobrej inwestycji tutaj mówimy? Po pierwsze, inwestujmy tylko jeśli możemy sobie na to pozwolić, tzn. mamy odłożone pieniądze na wszystkie awaryjne sytuacje (choroba, utrata pracy), w portfelu kilka bezpiecznych narzędzi długoterminowego oszczędzania, czujemy się bezpiecznie, np. dzięki odpowiednim polisom. Po drugie, jeśli brak nam czasu i nie możemy analizować wszystkich dostępnych danych, czytać, liczyć, sprawdzać – zostawmy to owym profesjonalistom, którzy z tego żyją. Chodzi o specjalistów z TFI, które dla „zwykłych ludzi” są dostępne od zawsze (http://www.inwestycyjne-fundusze.pl/lista-funduszy/) lub instytucjom asset management, które dla „zwykłych ludzi” są dostępne od stosunkowo niedawna (http://www.moneymakers.pl/). Ważne, żeby instytucje, którym powierzamy pieniądze były objęte nadzorem KNF. Warunek trzeci: przyjmijmy raczej długi horyzont inwestycji, a w krótkim terminie trzymajmy emocje na wodzy. Wzięcie pod uwagę tych elementów nie daje gwarancji, ale na pewno zwiększa prawdopodobieństwo, że inwestycja w akcje będzie udana.

100% pewności co do zysku z akcji nigdy nie ma, bo akcje to zawsze jakieś ryzyko. Warto jednak też zadać sobie pytanie: „jeśli nie teraz, to kiedy?!”.

środa, 6 lutego 2013

Moneyback

Problem istnieje od dawna, ale wielka afera jest dopiero teraz – pewnie dlatego, że czas od początku roku minął szybko i za chwilę trzeba się będzie rozliczyć z podatku. Chodzi o moneyback. Sprawa jest trochę dziwna, ale bez względu na swoje szczegóły dowodzi jednego: że klient większości instytucji finansowych zawsze koniec końców zostaje sam i sam musi sobie radzić.

Banki uważają, że jeśli zwrot jest jednorazowo niższy niż 760 zł, to nie muszą przekazywać PIT-8c. Z kolei służby podatkowe sądzą co innego – że są to przychody klienta, na których Państwo ma prawo położyć swą wielką dłoń. Kuriozalne jest co prawda, że służby podatkowe same się ze sobą nie zgadzają, bo jak podaje wp.pl, Wojewódzki Sąd Administracyjny we Wrocławiu wydał w pojedynczej, konkretnej sprawie interpretację zgodną ze stanowiskiem jednego z banków, jednak tę niespójność trzeba pominąć. Niestety obowiązują stanowisko, wypowiedziane przez MF jest takie, że klient zapłacić musi.

Właśnie – musi zapłacić klient. Banki mają swoich prawników, którzy temat dawno rozpracowali, i wiedzą, że nie poniosą żadnych konsekwencji. Co więcej, można raczej iść o zakład, że wiedziały o ewentualnych komplikacjach dla swoich klientów od samego początku wielkiej kariery moneyback tj. od momentu, kiedy zorientowano się jaką moc marketingową to rozwiązanie ma. Problem jest tylko taki, że banki nie informowały swoich klientów, że w związku z moneybackiem ci ostatni mogą takie problemy mieć. Nie informowały, bo reklamowy wabik na klientów straciłby swoją cudowną moc.

Więc klient, który przez cały ostatni rok kochał pieniądze, które wydane wracały jak bumerangi, zostaje sam jeden jak palec i nie wie, co powinien teraz zrobić. Jeśli wykluczymy opcję, w której któraś z instytucji zlituje się jednak i zacznie wydawać PIT-8c (a wykluczyć taką opcję z dużym prawdopodobieństwem możemy, gdyż wydawanie wszelkiego rodzaju druków to dla banków raczej zamieszanie i większe lub mniejsze koszty) zostają dwa wyjścia. Jedno – być porządnym obywatelem i podsumować moneyback widniejący na wyciągach bankowych. Drugie – być porządnym obywatelem, ale zastanowić się z jakiej okazji ma być tak, że trzeba podatek płacić niejako podwójnie. Bo przecież – tak na chłopski lub babski rozum – za zakupy nie płaci się kaszą manną a zarobionymi pieniędzmi, które przecież fiskus, w sposób odwieczny i tradycyjny, i tak opodatkowuje. A jeśli później wydajemy w opcji moneyback, to, co do nas wraca nie jest prezentem, bonusem z nieba, czy wygraną na loterii, ale czymś, co już było nasze i co już podatkiem zostało objęte.

Wniosek jest jeden. Będąc dobrym obywatelem (w jednej lub drugiej formule) przy tej konkretnej okazji, warto być także, przy następnych rewelacjach podsuwanych przez banki, krytycznym klientem.

PS. Cashback to trochę nieprecyzyjny termin w kontekście zamieszania z Ministerstwem Finansów, bo tradycyjnie oznacza zupełnie coś innego niż zwrot części pieniędzy za dokonane zakupy kartą czy online. Oznacza usługę „bankomat w kasie”, czyli wypłatę gotówki w momencie płatności kartą za zakupy w tradycyjnym sklepie.